Dzień, w którym skradziono mi matkę
O miano najgorszego dnia
mojego życia walczą dwa dni: pierwszy to ten, gdy zabrano mnie od matki; drugi,
gdy cztery lata później trafiłam do domu zastępczego Mossów. Trzy tygodnie
przed tym, jak straciłam matkę, wyjechałam z Południowej Karoliny na
Florydę wraz z nią, jej mężem i moim bratem. Miałam trzy i pół
roku i pamiętam, że leżałam na tylnym siedzeniu, przyglądając się, jak
krople deszczu spływały w dół szyb samochodowych, kreśląc rozmaite wzory.
Mój młodszy braciszek, Luke, siedział w foteliku,
którego nikt nie pofatygował się zamocować pasami, więc gdy jego ojciec skręcał
ostro, przyciskał mnie do drzwi. Luke miał monitor pracy serca, ale chyba nie
nosił go przez cały czas, bo pamiętam, że używałam go na mojej ulubionej
zabawce, którą był miś Teddy Ruxpin[1].
Póki nie pojawił się Dustin Grover, mieszkałyśmy
w przyczepie z Leanne, siostrą bliźniaczką mojej matki, która rzuciła
szkołę, by pomagać przy mnie. Pomimo że bliźniaczki wyglądały zupełnie inaczej,
dla mnie były wymienne, skoro ciocia Leanne spędzała ze mną prawie tyle samo
czasu, co moja matka, a mi nigdy nie przeszkadzało, że jedna wychodzi,
a jej miejsce zajmuje druga. Uwielbiałam mościć się u boku cioci
Leanne. Rozmawiając przez telefon z przyjaciółmi, przebierała palcami
w moich loczkach.
Moja matka, gdy mnie urodziła, miała zaledwie siedemnaście
lat. Jeśli ona i moja ciocia przypominały większość nastolatek, to
bardziej były zainteresowaniem szwendaniem się z przyjaciółmi niż
zmienianiem pieluch. Tym niemniej pracowały na różne zmiany i opiekowały
się mną na przemian. Ich przyczepa stała się lokalnym miejscem spotkań, bo nie
było tam nikogo dorosłego.
– Ścisz to! – któregoś popołudnia wrzasnęła moja matka.
Oglądałam kreskówki, próbując przebić się przez rozmowy nastolatków, coraz
bardziej podkręcając głośność. – Powiedziałam, żebyś ściszyła!
– Gdybyście się, do diabła, zamknęli, to słyszałabym tę
cholerną telewizję – odparłam. Moja matka i jej przyjaciele wybuchli
śmiechem.
Byłam wtedy obdarzoną intuicją dwulatką nasiąkającą językiem
i zachowaniami bandy rozwydrzonych smarkaczy, którzy pozowali na dorosłe
zachowania i zwyczaje. Zyskiwałam sobie ich uwagę, grając dorosłą,
a moja matka przechwalała się, jak szybko zaczęłam korzystać z toalety
i jak wyraźnie mówię.
Moja matka miała beztroskie podejście. Była zbytnio zajęta
sobą, żeby przejmować się moim bezpieczeństwem. Chociaż zawsze zapinała mnie
w foteliku, jej poobijana furgonetka nie posiadała pasów. Podczas jazdy po
wyboistej drodze Karoliny Południowej drzwi się otworzyły. Wypadłam na
zewnątrz, koziołkując kilka razy, zanim wylądowałam na ramieniu. Moja matka
zawróciła samochód i zobaczyła, jak do niej macham. Nadal byłam wpięta
w fotelik.
Gdy matka zaczęła żyć z Dustinem – na którego
wszyscy mówili Dusty – nastrój w domu całkowicie się zmienił
i rzadziej widywałam ciocię Leanne. Dusty był jak ocean, który zmienia się
niespodziewanie w zależności od pogody. W jednej chwili potrafił być
spokojny, w następnej wzburzone fale wznosiły się wysoko i załamywały
z hukiem. Kuliłam się, gdy krzyczał. Ponieważ moja matka zajmowała się
mną, nie zawsze miała idealny, gorący posiłek dla swojego chłopaka, którego ten
oczekiwał natychmiast po swoim wejściu do domu.
– Nie potrafisz nawet dobrze upiec cholernego
biszkoptu? – krzyknął po tym, jak zobaczył przypalony spód, ciskając
talerzem z ciastem jak frisbee.
Schowałam się pod kocem, jak zawsze, gdy zaczynała się
awantura, w nadziei, że koc ochroni mnie przed ich okropnymi słowami albo
rękoczynami. Przez otwór wpatrywałam się w pojedynczy przedmiot – na
przykład but – i próbowałam sprawić, żeby wszystko inne znikło.
Pamiętam, jak moja ciężarna matka obudziła się z drzemki
i zastała moją ciocię i Dusty’ego, jak siedząc bardzo blisko siebie,
oglądają telewizję. Złapała ich na łaskotkach i śmiechu.
– Jak mogłaś? – Moja matka wrzasnęła na ciotkę. –
On jest ojcem mojego dziecka!
– Jesteś tego pewna? – odgryzła się ciocia, zanim
zatrzasnęła za sobą drzwi.
Po tym incydencie nie było jej całymi tygodniami, a ja
tęskniłam za nią tak bardzo, że nawijałam sobie włosy na palce i udawałam,
że robi to ona.
Wkrótce potem pojawiło się nowe dziecko: Tommy. Moja matka
przyniosła go do domu w żółtym kocyku i pozwoliła mi pocałować jego
maleńkie paluszki. Nie pamiętam wiele więcej, ponieważ pojawił się
i zniknął po niecałych dwóch miesiącach. Czasami myślałam, że mi się
przyśnił albo że był tylko lalką, której nie wolno mi było dotykać. Gdy
widziałam go po raz ostatni, nagle przestał się ruszać i zmienił kolor
z różowego na szary. Wszyscy siedzieliśmy w pokoju i każdy do
niego podchodził. Leżał w pudełku wyłożonym poduszką.
Moja matka zaszła w ciążę niedługo po zniknięciu
Tommy’ego. Kilka miesięcy później wyszła za Dusty’ego i przez krótki okres
wydawaliśmy się szczęśliwą, małą rodziną. Ale zaledwie dziewięć miesięcy po
narodzinach Tommy’ego na świecie przedwcześnie pojawił się Luke. Moja matka
przed ukończeniem dwudziestego roku życia zdołała urodzić troje dzieci
w niecałe trzy lata.
Luke przynajmniej – w przeciwieństwie do
mnie – przyszedł na świat, mając ojca. Przy narodzinach mój nowy brat
ważył zaledwie dwa funty. Matka musiała wrócić ze szpitala bez niego.
– Naprawdę masz dziecko? – spytałam ją.
– Musi zostać z pielęgniarkami, póki trochę nie
podrośnie – wyjaśniła.
Kilka dni później obudziłam się, słysząc jej łkanie. Dusty
próbował ją pocieszyć, ale go odepchnęła.
– To wszystko twoja wina, bo mnie uderzyłeś! –
krzyknęła.
Próbowałam zrozumieć, jak to, że Dusty ją uderzył, mogło
zrobić krzywdę nienarodzonemu dziecku. Położyłam głowę na jej brzuchu.
Przypominał balon, z którego częściowo uszło powietrze.
– Kiedy będę mogła zobaczyć braciszka? – spytałam.
– Musieli go zabrać ze szpitala w Spartanburg do
Greenville, gdzie będą mogli lepiej się nim zajmować – wytłumaczyła moja
matka. – Pojedziemy tam tak szybko, jak to możliwe.
Tymczasem matka wróciła do pracy. Dusty miał mnie doglądać,
podczas gdy ona była na nocnej zmianie. Którejś nocy sąsiedzi znaleźli mnie,
jak samotnie plątałam się pośród przyczep, i zabrali mnie do siebie, póki
matka nie przyszła do domu.
Następnego dnia spakowała torbę i wprowadziłyśmy się do
Ronald McDonald House w pobliżu szpitala[2].
Codziennie chodziłyśmy odwiedzić Luke’a. Przez większość
czasu musiałam czekać na zewnątrz, w pokoju, w którym były małe
stoliki, książeczki do kolorowania i kredki. Czasami pozwalali mi nałożyć
maseczkę i wejść do pomieszczenia, gdzie w pudełkach były
dzieci – nie takich drewnianych, w jakim leżał Tommy, ale
w plastikowych, do których mogłam zajrzeć, gdy matka mnie podnosiła.
– Czy on kiedyś stamtąd wyjdzie? – zapytałam.
– O tak – obiecała matka. – Jest silny jak jego
tatuś.
Gdy siedem miesięcy później Luke przyjechał do domu, nie był
większy od jednej z moich lalek. Czasami nosił maseczkę szpitalną zamiast
pieluchy.
Ciocia Leanne przychodziła, żeby pomóc, i często
dzwoniła.
– Gdzie twoja mama? – spytała, gdy odebrałam telefon.
– W kuchni, gotuje prochy – odpowiedziałam.
– Zaraz przyjadę – powiedziała, ale gdy to zrobiła,
Dusty jej nie wpuścił.
Dusty pracował jako podwykonawca przy stawianiu szkieletów
domów. Po kłótni o pieniądze jego partner wtargnął do naszej przyczepy.
Dusty wypchnął go na zewnątrz, ale ten wyrwał drzwi, a potem zaczął
demolować przyczepę. O ścianę huknęło krzesło, a w moim kierunku
poleciał stół. Zrobiłam unik, ale moja matka zaczęła wrzeszczeć.
– O mało nie zrobiłeś krzywdy Ashley!
– Nic mi nie jest, mamo – powiedziałam, kuląc się
w kącie.
– Musimy się przeprowadzić – oświadczyła moja matka
Dusty’emu, gdy już uprzątnęli bałagan. – Ta okolica ma na ciebie zły
wpływ.
– A ty co, anioł? – odszczeknął. – Poza tym tutaj
mam pracę.
– Na Florydzie jest mnóstwo pracy. – Kopniakiem posłała
w róg połamane krzesło. – Żałuję, że stamtąd wyjechałam po śmierci
mamy.
Jej matka – moja babcia, Jenny – pierwsze dziecko
urodziła, mając czternaście lat, ale oddała to dziecko do adopcji. W ciągu
następnych sześciu lat miała Perry’ego, następnie bliźniaczki Leanne
i Lorraine, i wreszcie Sammiego. Potem, w wieku dwudziestu jeden
lat, u babci Jenny zdiagnozowano raka szyjki macicy i przeszła
histerektomię. Chora, biedna i katowana przez swojego męża alkoholika
uznała, że nie jest w stanie dłużej zajmować się dziećmi i wysłała je
do domu dziecka prowadzonego przez baptystów. Moja matka przez wiele lat nie
miała wiele do czynienia ze swoimi rodzicami, ale gdy Jenny umierała na
Florydzie, pojechała, by spotkać się z nią po raz ostatni. Jenny miała
trzydzieści trzy lata.
Dzięki małemu spadkowi moja matka zapisała się do szkoły
kosmetycznej. Zanim dopuścili ją do pracy z chemikaliami do włosów,
musiała przejść badania lekarskie. Tak właśnie się dowiedziała, że jest
w ciąży ze mną. Matka sądzi, że poczęła mnie w noc po pogrzebie
swojej matki. Tak czy inaczej, urodziłam się trzydzieści dziewięć tygodni
później. Gdy była w ciąży, oglądała Żar młodości[3],
i tak dała mi na imię Ashley, po jednej z bohaterek serialu.
Gdy Dusty zgodził się na przeprowadzkę do Tampy, mojej matce
poprawił się nastrój. Pakując się, nuciła You Are My Sunshine, jesteś
moim słoneczkiem, i tłumaczyła mi, że przeprowadzamy się do Słonecznego
Stanu, by żyć długo i szczęśliwie.
Niewiele pamiętam z długiej podróży samochodem, poza
śpiewaniem wraz z Joan Jett w radiu. Gdy dotarliśmy na Florydę,
zatrzymaliśmy się w motelu, a potem w przyczepie, która
śmierdziała jak odpływ. Mam wspomnienia, jak chodzę po osiedlu przyczep,
trzymając butelkę Luke’a i błagając o mleko.
Nasz samochód zawsze pachniał musztardą i piklami
z tych wszystkich fast foodów, jakie jedliśmy. Cieszyłam się na tylnym
siedzeniu swoim zwyczajowym zestawem dla dzieci, gdy moja matka krzyknęła
„Kurna! Kurna!”. Mrugające czerwone światło zabarwiło szyby samochodu na różowo
i podobało mi się, jak wyglądały moje dłonie, jakby stały w ogniu.
Zawyła syrena. Dusty walnął ręką w kierownicę.
– Ashley, powtarzaj, że chcesz kupę, okej? – poleciła mi
matka.
Policjant zapytał, gdzie są nasze tablice rejestracyjne.
– Mamo, muszę kupę! – krzyknęłam głośno.
– Dokąd jedziecie? – spytał oficer.
– Do domu mojego ojczyma – powiedziała moja matka swoim
najmilszym głosem.
– Jesteśmy z Karoliny Południowej. Przeprowadzamy się
tutaj – pospiesznie ciągnął Dusty – więc jutro załatwię nowe,
florydzkie tablice.
– Witamy na Florydzie – powiedział policjant, zerkając
na mnie i na Luke’a, zanim aresztował Dusty’ego za brak tablic rejestracyjnych
i ważnego prawa jazdy.
Moja matka, czekając, żeby wypuścili Dusty’ego, na zmianę
przeklinała i płakała. Minęło kilka godzin, zanim mogliśmy pojechać do
domu. Budynek wyglądający jak pudełko na buty znajdował się na porośniętej
drzewami Sewaha Street.
– Mieszkamy teraz w bliźniaku – wyjaśniła matka,
a ja wyczułam, że awansowaliśmy w świecie. Trzy dni później spotkałam
więcej policjantów – tych, którzy na zawsze rozbili naszą rodzinę.
Siedziałam na ganku ubrana tylko w szorty, gdy
podjechały policyjne samochody.
– Nie ma go – powiedziała moja matka, gdy spytali ją
o Dusty’ego. Jeden z policjantów zbliżał się do niej. Matka, która
trzymała Luke’a, krzyknęła:
– Ja nic nie zrobiłam!
– Mama – pisnęłam, wyciągając obie ręce, żeby mnie też
podniosła. Człowiek ubrany po cywilnemu odepchnął mnie i wyłuskał Luke’a
z jej ramion. Próbowałam przepchnąć się do matki, którą pakowano na tylne
siedzenie radiowozu. Drzwi zatrzasnęły się tak mocno, że aż zadrżały mi nogi.
Przez zamknięte okno słyszałam, jak matka krzyczy: „Ashley!”. Ktoś przytrzymał
mnie, gdy samochód odjeżdżał. Szarpałam się i kopałam, próbując biec za
nim.
– Wszystko jest w porządku! Uspokój się! –
powiedział człowiek z błyszczącymi guzikami.
Chlipnęłam za swoim Teddym Ruxpinem.
– Winky!
– Kto to taki? – Policjant pozwolił mi wbiec do środka.
Wyciągnęłam Winky’ego spod koca na swoim łóżku. – Ach, to twój miś. On też
może jechać. – Wziął dwie moje koszulki, kazał mi nałożyć jedną
z nich i klapki. Mój t-shirt ze Strawberry Shortcake[4]
znalazł się na Luke’u, chociaż był na niego znacznie za duży.
Na posterunku policji mężczyzna w mundurze podał Luke’a
kobiecie w mundurze. Luke złapał się uszu Winky’ego, gdy usiadłam obok
niego i tej policjantki. W tle słyszałam, jak nasza matka woła za
nami, ale jej nie widziałam. Przyjechały dwie kobiety w normalnych
ubraniach. Jedna podniosła Luke’a, stanowcza dłoń drugiej pociągnęła mnie
w jej kierunku. Ta kobieta, która trzymała Luke’a, wzięła także Winky’ego.
– Nie! – wrzasnęłam, sięgając po misia.
– To tylko na trochę – powiedziała mi ta pierwsza
kobieta.
– Winky!
Na kilka sekund pojawiła się moja matka.
– Ashley! Niedługo po ciebie przyjadę! – Potem trzasnęły
drzwi i zniknęła. Odwróciłam się, a Luke’a już nie było. Wypchnięto
mnie na zewnątrz i wsadzono do samochodu.
– Mamusiu! Luke! – płakałam. – Winky!
– Później ich zobaczysz – powiedziała kobieta, gdy nasze
auto odjeżdżało.
Myślenie o tej chwili jest jak zdzieranie strupa
z niemal zabliźnionej rany. Wciąż wierzyłam, że wszystko wróci do
normalności. Niewiele wiedziałam – już nigdy nie miałam mieszkać ze swoją
matką ani zobaczyć Winky’ego.
[2] Domy
sponsorowane przez Fundację Ronalda McDonalda. Znajdują się w pobliżu
szpitali, mogą zatrzymać się w nich rodzice, których dzieci wymagają
długiego leczenia w danym ośrodku.
[3] Żar młodości – oryg. The Young
and the Restless – amerykańska opera mydlana, której akcja
rozgrywa się w Genoa City w stanie Wisconsin. Po raz pierwszy Y&R
wyemitowano w stacji CBS 26 marca 1973.
Ku mojej niezmierzonej radości, będę miała możliwość przeczytać tę książkę. Już nie mogę się doczekać.
OdpowiedzUsuńSuper 👌
UsuńJuż zacieram sobie na nią ręce, choć nie wiem czy nie wyleję przy niej wiadra łez.
OdpowiedzUsuń