środa, grudnia 29, 2021

Debiut na miarę - Paulina Grych

 



1.Tytuł.
„Numer zerowy”

2. Rok wydania.
 2007

3. Gatunek.
 Myślę, że literatura obyczajowa, ukazująca bezwzględność mediów, hipokryzję polityków i spryt kobiet.  Po debiucie szybko uznano mnie za „babską pisarkę”, co nie jest określeniem zbyt pochlebnym, ponieważ oznacza lekką, mało ambitną prozę.  Ciekawe, że taką łatkę często przypinają recenzentki „polonistki-feministki” zapominając, że właśnie kobiety czytają więcej niż mężczyźni, a siostry ze sztandarów są różne. Sama, mimo pomalowanych paznokci, domowości, często podkreślam, że jestem przede wszystkim człowiekiem, a atmosfera kurnika wcale mi nie odpowiada, bo bywamy wobec siebie zarówno wspierające, jak i bardzo okrutne.  Jeden z rozdziałów w „Numerze zerowym” nosi tytuł „BABY”. To fajne słowo, ciepłe, takie ludowe i dla mnie wcale nie obraźliwe, więc mogę być „babską pisarką”. Na marginesie: nie lubię określenia „laska”…

Zawsze dużo czytałam, ale oprócz dziewiętnastowiecznej lub późniejszej klasyki, rzadko sięgam po książki zaliczane do literatury kobiecej, zwłaszcza współczesnej. Próbowałam, jednak pozostawiały takie wrażenie, jak większość polskich komedii romantycznych: powtarzalne schematy i ci sami popularni aktorzy. Nie jestem wielbicielką romansów czy książek, w których rozwiedziona kobieta na kursie medytacji połączonym z darciem pierza zmienia dotychczasowe życie i odkrywa swoją siłę, a przy okazji poznaje nowego faceta.  Teraz, gdy wtłoczono moją najnowszą powieść w kategorię erotyków, czytam fragmenty historyjek o mafii lub szejkach, w których przystojniak, koniecznie z bicepsami, uśmiecha się arogancko, ma przepastne spojrzenie lustrujące zgrabną figurę kobiety , a samcze usta miażdżą jej wargi pocałunkiem, przypominają mi się słowa mojego przyjaciela, zamieszczone w debiucie: „Żarcie fastfoodu to kulinarny onanizm: człowiek napcha się, ale pustka pozostaje.” Podobnie jest z literaturą…   

Nie oceniam czytelniczych wyborów, ponieważ sama sięgałam i sięgam po różne gatunki. Niedawno, w saloniku prasowym, widziałam starszą panią, która z uśmiechem kupowała romans z popularnego wydawnictwa. Ta zagraniczna opowieść o niewidzianym świecie i nieprzeżytej miłości dała jej zapewne wielką radość. Uważam, że ludzie powinni czytać książki, a nie tylko podpisy pod memami. Mimo, że dzisiaj niemal wszystko jest „otagowane”, łatwo coś wartościowego pominąć, bo kobiece, bo romans, bo erotyk. Dlatego nie warto patrzeć wyłącznie na te hasztagi albo zamykać się – niczym bohaterowie „Rejsu” – w znanym.

4. Jaki był impuls do stworzenia tej pierwszej historii?
Było tak, że odpowiedziałam na prasowe ogłoszenie: ktoś poszukiwał dziennikarzy. Jedno zdanie plus numer komórki. Przez lata pisałam reportaże i felietony do „Kuriera Szczecińskiego”, więc wprawę miałam. Czas dla mnie zły: po śmierci mojej mamy, między pracami, dlatego zatelefonowałam. Potem spotkanie w indyjskiej restauracji. Pan sympatyczny, chociaż nadal lakoniczny. Po kilku dniach wyznaczył zbiórkę niedaleko dworca autobusowego i powiódł grupkę do budynku tuż przy bazarku zwanym Tobrukiem. Na pierwszym piętrze, obok hurtowni chińskich ciuchów, pomieszczenia zwane dumnie redakcją, w których przez kilka miesięcy tworzyliśmy nowy tygodnik. Właściciel pisma był zadeklarowanym antyklerykałem, ale jakoś to nam nie przeszkadzało. Chcieliśmy pisać, tworzyć i chodzić do pubu na spotkania integracyjne…

Do pierwowzoru redakcji trafiłam w czasie, gdy jedną ze szczecińskich gazet przejął wielki koncern. Przejął i na bruk wyrzucił dziennikarzy z wieloletnim stażem, niekiedy tuż przed emeryturą, więc między nami były osoby w różnym wieku, również moi niedawni studenci.

Z naszego zaangażowania nic nie wyszło: właściciel miał ambicje, brakowało mu doświadczenia i kasy. Nie pojawił się Berg, by nas uratować. Pozostała mi kserokopia próbnego numeru, czyli „zerowego” tego czasopisma…

Pozostało jednak coś więcej: wspomnienia i ludzie o ciekawych osobowościach. Żal mi było tekstów, które napisałam do tego tygodnika, a zwłaszcza słów felietonu o moim ukochanym Szczecinie:

 

„Mieszkam w lewym górnym rogu mapy pogody. Niektórzy mówią, że nad morzem, a nawet, gdy zawitają do naszego miasta, wychodząc z kolejowego dworca, czują powiew bryzy. Tak, w ciepłe poranki moglibyśmy (w kostiumach, z ręcznikami na szyjach) pobiec nad Bałtyk, by zażyć kąpieli. Ponad sto kilometrów w jedną stronę. Cóż, mamy bardzo szeroką plażę. A bryza? To tylko Odra zionie wilgocią.

Nie mieszkam więc nad morzem.

Lewy, górny róg mapy pogody to część Ziem Odzyskanych, zwanych także wyzyskanymi. Teraz mówi się – pogranicze. Zachodnie kresy, a nawet rubieże. Prowincja. Zaścianek. Zadupie.”

 

Musiałam również ocalić tekst o tolerancji czy krytykę faszyzujących organizacji. A co pasuje do antyklerykalnej redakcji? Oczywiście, żona posła partii katolicko-narodowej, zmęczona ciążami, rolą kury domowej i swoim pruderyjnym mężem. Dodałam skandal obyczajowy. Pomysł posła – hipokryty pojawił się dawno, ale dopiero ta redakcja sprawiła, że wróciłam do wymyślonej kiedyś koncepcji. Krytyka skupiła się na romansie Bukowskiego, a dla mnie ważny był tygodnik. „Numer zerowy” to forma psychoterapii. Dla mnie i tych wszystkich, którzy uczestniczyli w powstawaniu różnych przedsięwzięć medialnych.

5. Czas pisania książki?
 Nie pamiętam. Ba, nawet nie mogę sprawdzić, bo mój stary Mac zbuntował się, gdy kończyłam „Schizę”.  Człowiekowi znikąd, bez nazwiska, nie jest łatwo zadebiutować. Pewna oficyna była zainteresowana „Numerem zerowym”, ale zanim doszło do podpisania umowy, ta efemeryda zbankrutowała. Następne nie odpowiedziało. Zapakowałam komputerowy wydruk i wysłałam do dużego, prestiżowego wydawnictwa, tak naprawdę nie wierząc w zainteresowanie.

Szykując się do wywiadu zajrzałam do „Numeru zerowego”, gdzie na końcu znalazłam dwie daty – zakończenia i poprawek - wrzesień 2004 i luty 2007. Ciekawe, że moje dwie książki musiały swoje „odleżeć”…

Wracając do zasadniczego pytania: długo piszę w myślach, a i tak, gdy siedzę przy laptopie, bohaterowie zaczynają żyć własnym życiem. Dziwię się autorom, którzy narzucają sobie reżim godzinowy i tworzą od ósmej do szesnastej, jakby normalnie chodzili do roboty. Oczywiście, w przypadku osób żyjących z pisarstwa, jest to chyba konieczne, tylko… Co z weną? Czy muzy mają czas pracy i odpoczynku? Ja muszę mieć chwilę oddechu. Dla rozprostowania kości, zajęcia głowy banałem codzienności lub poszukania inspiracji. Pamiętam, że podczas pisania „Schizy” chodziłam po szczecińskich Jasnych Błoniach i wypatrywałam Marka, żołnierza, który ześwirował w Iraku, a w książce stał się bohaterem jednoczącym grupę innych potłuczonych.  Schiza, prawda?   

6. Bohater najbliższy Pani sercu?
 Najbliższe są dla mnie postacie wzięte z rzeczywistości, opisane niemal jeden do jednego, jak na przykład Artysta, czyli Krzysztof Salak – szczeciński poeta, rysownik, twórca teatralny i kabaretowy. Z bohaterów wymyślonych lubię Adama, Berga, Natalię, ale także posła Michała Bukowskiego, bo jest taki zagubiony… Oczywiście, ważną istotą jest Sindi, mała suczka ze schroniska. 

7. Pierwszy czytelnik?
 Przed wydaniem nikomu nie pokazuję tego, co piszę, więc pierwszymi czytelnikami byli redaktorzy. Pamiętam, że egzemplarze autorskie przyszły po pewnym czasie i w dniu premiery „Numer zerowy” kupił mój tata. Był dumny, przeczytał, ale trochę narzekał, że za dużo wulgaryzmów. Hm, sam jednak używał czasem mocnych słów, nie jako wyraz nerwów czy agresji, lecz w opowiadaniach. Mówił: „podkreślam z emfazą.”

Tamtego dnia zadzwoniła koleżanka opisana w „Numerze zerowym”: stała na chodniku przed księgarnią i – przeglądając powieść – płakała ze wzruszenia…

8. Czy był stres przed reakcją czytelników?
 Sądziłam, że napisanie i wydanie książki będzie… fajniejsze. Byłam szczęśliwa, ale wkrótce pojawiły się opinie internautów oraz zawodowych recenzentów. Nie zawsze łaskawe. Pamiętam pierwszy wpis na pewnym forum: „taka sobie”.  Oj, naczytałam się! Grych to nie Houellebecq. Grych ośmiesza kobiety. Grych nie daje analizy społecznej, czyli fastfood, czytadło i babska literatura. Pojawiały się także bardzo pozytywne zdania.

Myślę, że pisarz jest bezbronny wobec krytyki, jednak ja po moim debiucie literackim zaczęłam pyskować recenzentom. Czytając krytyczne uwagi oburzałam się, komentowałam na blogach, zarejestrowałam się nawet na forum dla gejów, ponieważ jeden z użytkowników źle napisał o „Numerze zerowym”. Z tych internetowych dyskusji zrodziły się ciekawe znajomości.

Teraz, gdy po czternastu latach od publikacji „Numeru zerowego” i ponad dziesięciu latach „odleżenia” ukazała się „Dziewczyna Rubensa” znowu czuję się jak debiutantka, ponieważ gatunek inny, książka kontrowersyjna, a promocja, autopromocja i opiniowanie niemal w całości przeniosły się do internetu. Ogólnie jest miło, ale czasem czuję się jak nachalny sprzedawca perfum, bo strony, grupy, posty, polubienia…

Uważam, że każdy ma prawo do własnego zdania, a najważniejsze – zgodnie ze starą zasadą propagandy - by nazwiska i tytułu nie pomylili. Powtarzam sobie: „ani ja, ani moje powieści to nie jest zupa pomidorowa, którą wszyscy lubią”.

9. Czy uważa Pani swój debiut za udany?
 Nie wstydzę się żadnej z moich książek. Niedawno znalazłam opinię o „Numerze zerowym”, w której czytelniczka wyrażała zdumienie, że dwoje dorosłych ludzi nie może ze sobą porozmawiać, zamiast bawić się w jakieś podchody. Przeczytałam te słowa akurat po obejrzeniu programu, w którym żona pewnego wiceministra za pośrednictwem telewizji poinformowała męża o braku zadowolenia z dotychczasowego życia w kręgu dzieci-kuchnia-kościół i chęci zostania modelką.

Zastanawiam się, co to znaczy „udany debiut”? Często mam wrażenie, że w Polsce niemal wszyscy piszą, a niewielu czyta, więc sama publikacja (nie self-publishing) jest sukcesem. Sprzedanie przeciętnego nakładu, czyli około pięciu tysięcy egzemplarzy to już coś, choć nie idą za tym oszałamiające pieniądze. Oczywiście, masowa wyobraźnia i wyobraźnia większości początkujących pisarzy karmi się wieściami o zakupie wypasionego samochodu przez autorkę bestsellerowej powieści. To są jednostki, które osiągnęły finansowy sukces, reszta literatów – szkoda gadać.  

Jeden z bohaterów „Schizy”, mojej drugiej powieści pisze, bo uważa, że jego wiersze zmienią świat, a wydanie książki odmieni dość marny los i przestanie być rudym Karolem z parteru, blokowym wyrzutkiem o przezwisku Siusiak… W naprawianie świata literaturą nie wierzę, ale dobrze, gdy moje powieści wywołają u czytelników emocje i skłonią do refleksji. Nie mam mrzonek, że przede mną sława, bo kariery robi się w innych, często para-artystycznych dziedzinach.

10. Czy debiut doczekał się II wydania?
 Nakład został sprzedany,  jednak nie zanosi się na drugie wydanie.  Kartkując książkę przekonałam się, że niektóre fragmenty są nadal aktualne, a zdanie Marty Cuber umieszczone na skrzydełku okładki brzmią jak memento: „Poprzez delikatną ironię i wyszukany dowcip „Numer zerowy” ośmiesza pompatyczną prawicę, o której dziś myślimy więcej niż wczoraj.”  

Tyle lat, a my ciągle w zaklętym kręgu…




Serdecznie dziękuję Autorce za poświęcony mi czas. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny na moim blogu. Będzie mi miło, jeśli zostawisz po sobie jakiś ślad.

Copyright © 2016 Czytaninka , Blogger